Stalley – Ohio (co jest cięte).

W związku z nadchodzącymi koncertami brodacza z Ohio w Polsce (7 marzec – Katowice, Mega Club; 8 marzec – Gdańsk, Klub B90), nadarzyła się doskonała okazja by  przybliżyć materiał, z którego promocją Stalley przylatuje do naszego pięknego kraju. Mowa tu oczywiście o  wydanym nakładem imperium Rick Ross`a – Maybach Music Group – albumie „Ohio”. Krążku, nagrywanym na przełomie lat 2012-2014, poprzedzonym EPką „Honest Cowboy” i licznym mikstejpami, z których na największą uwagę zasłużył sobie pamiętny „Lincoln Way Nights” – wypełniony po brzegi świetną muzyką, był powiewem świeżości, mocno odznaczając na scenie reprezentanta Massillon. Dlatego tak trudno traktować mi „Ohio” w kategoriach debiutu, zważywszy na będący w podsumowaniach roku 2011 m.in. na 07, właśnie wspomniany „Lincoln Way Nights”, przywołujący wiele miłych i dobrych wspomnień.

W przeciwieństwie do opisywanego tu wcześniej debiutu Joey`a Badass`a „B4.Da.$$”, po pierwszym LP Stalley`a nie spodziewałem się konkretnego rozpierdolu. Album traktowałem bardziej w kategoriach fajnej rzeczy do okazyjnego posłuchania, bo przecież nic nie osiągnie poziomu dożywotnio spropsowanego „Lincoln Way Nights”. I jak to w życiu, okazało się zupełnie inaczej. Oczywiście, „Ohio” nie jest ani lepsze, ani gorsze od LWN, daleki jestem również od stawiania znaku „równa się”. Najnowsze nagranie podopiecznego Maybach Music to nic innego jak kolejny krok naprzód w karierze i oznaka dalszego rozwoju. Niewątpliwie, do góry poszły skille naszego bohatera, a ucho do bitów straciłby tylko wtedy gdyby mu je odcięto. Zresztą przy produkcji Rashada, odpowiedzialnego za 8 z 12 numerów zawartych na albumie, muzykę można brać w ciemno – taki to utalentowany zuch. Nie mylił się wcześniej, nie pomylił się i na „Ohio”. Wysmażył największe bangery na krążku jak otwierające „Jackin’ Chevys” i „Always Into Something” z idealnie pasującym refrenem Ty Dolla Sign (cóż za beznadziejna ksywka), co więcej, do obu numerów powstały klipy. Video ładne, ale nie wnoszące niczego do odsłuchu, ot proste obrazki, zatem nic nie stracicie, nie partycypując w tym. Zadbał też o spokojniejsze momenty, swobodnie płynące „3.30pm” i następujące po nim „Chevelle”. Ważną cegiełkę, a właściwie cegłę, dołożył Noel, podkładem do  cykającego „One More Shot”, przypominającego momenty z trylogii The Weeknd, przy której swoją drogą był asystentem produkcji. Kawałek tak się spodobał, że postanowił położyć na nim słowa sam Rysiek.

Za sukcesem „Ohio” poza jego autorem, stoi przemyślana selekcja i wysoki poziom produkcji. Rzeczywiście, postawiono tu na 11 kompletnych tracków, dbając o każdy moment i detal, unikając zbędnych wypełniaczy. Słychać głośno i wyraźnie,że album powstawał bez pośpiechu, pod czujnym okiem Stalleya, który już przed pierwszym wejściem do studia wiedział jak ma wyglądać cały projekt, od a do z. Jeśli całość miała sprawiać wrażenie poukładanej i wyważonej dawki muzyki, to udało się w 100%. Najistotniejsze jest to,że przy całej tej harmonii, nie ucierpiał klimat nagrań jaki serwuje Stalley, począwszy od LWN, z jak na razie punktem kulminacyjnym w postaci „Ohio”. Klimat charakterystyczny dla Ohio, dla północno-wschodnich Stanów, oddany przez człowieka stamtąd.

9 na 10 bo dyszek już się nie daje.

 

Dodaj komentarz

Filed under Co Jest Cięte, Eventy, Luźne gadki, Must listen!, Płyta Tygodnia

Co jest cięte, nie do końca – B4.Da.$$

Joey Badass – B4.DA.$$ (Full Album)

Wydany początkiem 2k15, debiutancki studyjny album twórcy kolektywu Pro Era, niestety nie okazał się pociskiem takiego rażenia jakiego się spodziewałem. Być może popełniłem błąd za wysoko stawiając poprzeczkę Badass`owi , ale cholera, należy wymagać sporo od jednego z większych talentów ostatnich lat, autora świetnego przecież „1999”, mikstejpu „Summer Knights” i licznych nagrań w ramach Pro Era. Zdaję sobie sprawę, że to tylko 20-latek, a forma jaką prezentuje to klasyczny, surowy hip-hop, a takim właśnie „B4.Da.$$” jest w całej okazałości, jakkolwiek po singlowych „Christ Conscius”, „Big Dusty” czy opartego na kapitalnej linii basowej  „No.99”, rokowałem tu krążek roku (mimo stycznia!). Nie zrozumcie mnie źle, to przede wszystkim ponad godzina rapu z samego serca Nowego Jorku, kwintesencja najfajniejszych rzeczy w grze jakie dało to „święte” miasto, album żywcem wyjęty z lat 90tych, zrobione „po bożemu” ortodoksyjnie hiphopowe gówno. Dla tych, którzy zatrzymali się na „Illmatic” to najwyższa nota z możliwych, dla wymagających skurwieli, piszących pseudorecenzje jak ta, osłuchanych jak czytelnicy zerosiedem dat com, już nie bardzo. Nie chcę napisać, że to odgrzewany kotlet, ale gros z dźwięków na „B4.Da.$$”, słyszałem wcześniej. Najmocniejszymi, wybijającymi się ponad całość akcentami, bez wątpienia są single, zaś pozostałe numery tworzą spójne tło dla szefa całej tej zabawy – Joey`a. I taki jest to album, podręcznikowy hołd dla złotej ery, z przyciągającym słuchacza delivery świeżego kota. Mimo wszystko, mimo tej „klasyczności”, słucham tego przynajmniej raz  w tygodniu, bo niewykluczone, że takie to właśnie miało być, a ja szukam dziury w całym! (pamiętajcie,że w bonus tracku gości Action Bronson)

6.5, a w niektóre dni jak jestem bardziej czarny to 7.0 na 10.

badmon!badmon!

Joey! Przyleć do Polski, zrobimy Ci jakieś bardziej skomplikowane bity, połamiemy perkusję na dziwnych samplach i będziesz królem hipsterów.

Dodaj komentarz

Filed under Co Jest Cięte, Luźne gadki

Z pamiętnika młodego zbieracza: Odc.3 „Absurd i Nonsens”

młody zbieracz

Będąc młodym zbieraczem płyt winylowych, zrobiłem raz porządki wśród mojego zbioru. Natknąłem się na kilka dziwacznych tworów. Oto kilka z nich:
ładysz
1. Bernard Ładysz „Pieśni Murzyńskie/ Negro Songs” EP, Muza

Bernard Ładysz- Missisipi

*

Pierwsze kuriozum to polska „czwórka” wydana, sądząc po labelu, gdzieś na początku lat 60-tych. Znany w kręgach odbiorców muzyki „poważnej” Bernard Ładysz, wokalista basowy, postanowił nagrać kilka utworów które przerastają moje pojęcie. Wziął on na warsztat tradycyjne afroamerykańskie pieśni i zaśpiewał je po swojemu, z operowym rozmachem i właściwą sobie emfazą. Aż łzy same cisną się do oczu, gdy słyszymy o tęsknocie pana Bernarda do utraconej Wirginii i o jego krwawiącym murzyńskim sercu. Albo gdy opisuje blaski i cienie życia zbieracza bawełny znad Missisipi.

Choć ciężko w to uwierzyć, ktoś zdecydował się przetłumaczyć oryginalne teksty na język polski. No tak! Przecież na okładce, z tyłu jest wyraźne ostrzeżenie „Pieśni Murzyńskie/Negro Songs – śpiewa Bernard Ładysz/ bas w języku polskim”
Głos Ładysza, nie będę owijał w bawełnę (sic!) więcej irytuje niż dostarcza przyjemności. Sama idea nagrania „murzyńskich pieśni” po polsku i w dodatku z operową manierą też jest beznadziejna. Płytę pewnie dawno bym wyrzucił. Sprawa jednak komplikuje się, gdy weźmiemy pod uwagę przepiękną kolorową okładkę, a także paradoksalnie całkiem niezłe jazzujące podkłady muzyków towarzyszących wokalowi. No i unikatowość wydawnictwa – kto mógł na to wpaść?! Tak więc pierwszy w Polsce „biały Murzyn” zostaje na mojej półce. Wyjątkowo groteskowa muzyka.
missa luba
2.Les Trubadours Du Roi Baudoin „Missa Luba” EP, Philips
 
Les Trubadours Du Roi Baudoin „Agnus Dei”
*
Skoro jesteśmy przy Murzynach, oto wspaniała EP Phillipsa „Missa Luba”. W tym włoskim wydaniu, które kiedyś dorwałem za dwa złote na targu, uwagę przyciąga specyficzna okładka. Nie wiem; być może to tylko moje skojarzenie, ale głęboka czerwień tła, pochylona głowa czarnoskórego mężczyzny i ostro zarysowany krzyż nad nią, niepokojąco przypominają mi o krwawej kolonizacji Afryki. O latach niewolnictwa, apartheidu, o siejących spustoszenie zarazach, niesprawiedliwości i całym cierpieniu które przyniósł ze sobą Europejczyk pod sztandarem krzyża, którego symbolu użył do własnych, niskich celów. Sama płytka to pięć utworów religijnych nagranych w Kongo z niespotykaną żarliwością i szczerością. Dziwny, podniosły nastrój towarzyszy tym pieśniom.
barbarella
3.Orquestra Nilo Sergio „Joanna, Barbarella, the Fox e outros grandes temas do cinema”, mini LP Musidisc
Orquestra Nilo Sergio ” Barbarella”
*
Inną ciekawostką jest również mała  płytka, wydana tym razem w Brazylii. Zaradni Brazylijczycy wyprzedzili historię fonografii, mieszcząc na siedmio-calowym krążku zawartość pełnego longplaya (kto nie rozumie, odsyłam do lektury: http://en.wikipedia.org/wiki/Gramophone_record). Dla ułatwienia powiem że „normalna płyta”, tzw. longplay ma średnice ok.32 cm i mieści jakieś 45 minut muzyki, a te małe czarne płytki rozmiarem zbliżone są do kompaktu i zawierają zazwyczaj około 10 minut materiału)! Okazuje się, że powstała cała seria tych zmyślnych wydań, reklamowana hasłem „miniaturize a sua discoteca”. Najbardziej poszukiwaną częścią jest płytka The Kinks. Nigdy wcześniej ani później nie spotkałem się z tego typu wydawnictwami. Naturalnie ściskając materiał z 12 cali na 7, dynamika musiała ucierpieć. Hiper-drobnorowkowy zapis skończył się czymś w rodzaju analogowej empetrójki, suchej i płytkiej. Ale za to można ją było wziąć ze sobą niemal wszędzie! Co do samej muzyki, to są to przeciętne wykonania motywów z muzyki filmowej lat 60-tych, w tym melodii z świetnej erotyczno-psychodeliczno-fantastycznej „Barbarelli” (w roli głównej cudowna Jane Fonda).
barbarella
pocztowka dzwiekowa
4. [nie wiem]
*
Kiedyś wpadł mi w ręce, sprezentowany przez kogoś wśród kilku innych płyt, dziwny foliowy świstek. Na tym cieniutkim kawałku niebieskiego plastiku nasi wschodni sąsiedzi wytłoczyli bajkową czytankę. prawdopodobnie był to dodatek do jakiejś gazety, jak za naszych czasów dodawało się płyty z hitami do „Bravo” i innych kolorowych pism. Słyszałem o takich okazjonalnych wydawnictwach tłoczonych na kartonach, ale nigdy się z takimi nie spotkałem i wątpię żeby wiele przetrwało do dziś; podobno wytrzymywały kilka odtworzeń. Niestety i moja folia jest bardzo delikatna i podatna na uszkodzenia. Kilka zagięć i sfrustrowane dziecko które zrobiło na niej ołówkiem szlaczek, krzywiąc powierzchnię płyty omal ją zrujnowało. O dziwo; da się wciąż odtworzyć! pojawiają się przeskoki, ale zasadniczo brzmienie nie jest wcale takie złe jak mogłoby się wydawać! Głos słychać całkiem nieźle. Nie jest to hi-fi, ale…
Druzgocząca jest sprawność techniczna Rosjan: płytka nagrana jest dwustronnie!!! Nie mam pojęcia jak to jest możliwe.
hey jude
5. The Beatles – hey Jude, Pocztówka Dźwiękowa (M. Kwapińska)
*
Jeszcze jedna polska ciekawostka, pocztówka dźwiękowa z hitem Beatlesów, Hey Jude. Materiał w którym tłoczono również nietypowy, też giętki, ale jeszcze prawdopodobny (w przeciwieństwie do płyty powyżej). Co ciekawe, w Polsce tylko na „pocztówkach dźwiękowych” ujrzały światło dzienne wartościowe kawałki z zachodu, takich wykonawców jak Dylan, Osibisa, Queen, Rolling Stones, John Lennon. Podobno wyszedł również „London Calling” The Clash oraz „Rapper’s Delight” Sugarhill Gang. Niestety nakłady były mikroskopijne, więc zasięg tych utworów wtedy bardzo ograniczony. A gdyby „Rapper’s Delight” był wydany w większym nakładzie, na singlu, kto wie, może doczekalibyśmy się poważnej polskiej sceny rapowej już w latach 80-tych… Władze były niechętne zachodniej muzyce, jednak trafiają się czasem takie perełki.
kucera
6. Vaclav Kucera and his Ensemble – Havaiian Magic, EP Supraphon.
Vaclav Kucera and his Ensemble „Hano Hano”
*
Zacząłem Polskim Murzynem, skończę więc konsekwentnie Czeskim Hawajczykiem. Niejaki Vaclav Kucera nagrał dla Supraphonu EP-kę w konwencji hawajskiej. Hano Hano, Tehe Fehe, Aloha Oe, Nani Ainahau. Choć brzmi zabawnie, to nie czeski. Na szczęście nikt nie gryzł pióra nad tłumaczeniem tekstów na czeski. W serii „Songs From Far Away” ukazały się jeszcze Cuba, Mexico, Tahiti, Indonesia. Zaiste, Vaclav Kucera i jego zespól to prawdziwi światowcy!
Gdy tak sobie nostalgicznie pobrzdękują hawajskie gitary, chciałbym polecić wszystkim miłośnikom hawajskich brzmień na skacowane poranki, ale także tym, którzy jeszcze nie doznali dobroczynnego działania muzyki Tiki wspaniałe internetowe radio Quiet Village: http://www.digitiki.com/.
Do następnego!

Dodaj komentarz

Filed under Z pamiętnika młodego zbieracza